Żeby dostać się w niektóre miejsca pokonujemy dziwnie usytuowane przejścia dla pieszych (powiedziałabym, że z przeszkodami). Tak też było po drodze do Bramy Indii, którą chcieliśmy zobaczyć oświetloną po zmroku, a której teren zamykają o 16.00 (o czym celowo omieszkał nas poinformować ryksiarz w odwecie za wymuszenie na nim uczciwej zapłaty za kurs, zamiast dwukrotnie większej, żądanej przez niego). Zatem Bramę zobaczyliśmy z daleka, lekko ponad głowami policjantów pilnujących by nikt nie przedostał się bliżej niż powinien. Wypiliśmy po kubeczku ulicznego czaju by (jak się okazało za chwilę) ponownie wykłócać się, z podłym naciągaczem - sprzedawcą zimnych napojów, o należną nam resztę.
Następnego dnia poszukując Świątyni Hanumana i parku dotarłyśmy, z poznaną w Nowym Deli Gosią, do kolonialnych budynków ówczesnego centrum handlowego Connught Place. Po niezliczonych zaczepkach ze strony tubylców, ataku dwójki prosząco-drapiących bezdomnych dzieci uraczyłyśmy się kilkoma Breezerami. Na koniec wycieczki zostałam opluta przez młodą żebraczkę, której kolejny biały (w jej mniemaniu: śpiący na pieniądzach) turysta odmówił jałmużny(w jej mniemaniu: należacej się jej darowizny). Mimo wszystko coś w tym Deli jest, że gniew po prostu przekształca się w ignorancję i nie spieszno mi stąd wyjeżdżać.